2010-11-09

I jak tu kochać kapitalizm?


„Kopuły cerkwi widać z całego miasta, ale już za parę dni z portu i z części Nabierieżnej nie da się ich zobaczyć. Zasłoni je wielopiętrowy hotel ze szkła i stali. Batiuszka Władysław Szmidt od świętego Jana Złotoustego podniósł larum, że budynek powstaje w stumetrowej strefie ochronnej zabytkowego obiektu, ale władze go uspokoiły, że hotel będzie miał tylko cztery piętra, więc kopuły nie będą całkowicie zasłonięte. Kiedy budowa dojechała do piątego piętra, w mieście znowu zawrzało. Dziennikarze rzucili się na mera, a ten ogłosił, że wprawdzie inwestor uświadomił mu, że zgodnie z podpisaną przez niego umową hotel miał mieć osiem pięter, ale renegocjują wysokość budynku. Dogadali się na sześć, co znaczy -cieszył się mer - że krzyże na kopułach będą wystawały. Kiedy wyjeżdżałem z Jałty, kończyli siódme piętro.”

Jacek Hugo-Bader, „Biała Gorączka

Ot, taki obrazek z dzikiego wschodu. Na szczęście w kraju należącym od sześciu lat do Unii Europejskiej takie rzeczy są zupełnie nie do pomyślenia.

A wała.


Pan Tadeusz Gołębiewski jest wyjątkowo obrzydliwym bucem, wręcz chodzącą karykaturą cwaniaczka-biznesmena. Najpierw wymyślił sobie, że po oszpeceniu bunkrami Wisły i Mikołajek uszczęśliwi swoim gargamelem Karpacz. Potem wylobbował sobie zmiany w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego, które pozwoliły mu uzyskać pozwolenie na budowę takiego potworka i przystąpił do demolki krajobrazu.

Ale to mu nie wystarczyło. W trakcie budowy hotel magicznie urósł o dwie kondygnacje, okazało się że "panie, niedasię" pokryć takiej powierzchni dachówką i że w górach pada śnieg (najwyraźniej projekt budowlany tego nie uwzględniał). Bohater naszej opowieści postanowił więc dokonać niezbędnych zmian przed oddaniem obiektu do eksploatacji. W tym celu wezwał na dywanik radnych Karpacza i kazał im dostosować (jeszcze raz!) MPZP pod swoje potrzeby. Prawie mu się udało, tylko z jakichś tajemniczych powodów tym razem konserwator zabytków nie zdzierżył i zmian nie zaakceptował, po czym na sprawę rzuciły się media.

W całej sprawie bulwers łapię na dwie rzeczy.

Po pierwsze, pan inwestor buc robi to samo co inwestorzy buce od zarania Trzeciej Rzeczpospolitej - działa metodą faktów dokonanych. Po co zajmować się jakimiś takimi pierdołami jak plan zagospodarowania czy rejestr zabytków i zgody konserwatorskie, o drobiazgach typu szczegóły pozwolenia na budowę nie wspominając? Najłatwiej jest rozebrać na chama zabytkową willę albo parowozownię, zbudować ekstra trzy piętra, postawić fontannę, wyburzyć parowozownię, zasypać sobie brzeg Półwyspu Helskiego pod kemping a potem krzyczeć że to wszystko dla dobra lokalnej społeczności i będą turyści, obroty oraz miejsca pracy.

Najgorsza w tym wszystkim jest niezachwiana pewność takich za przeproszeniem biznesmenów, że to wszystko nie tylko ujdzie im na sucho ale i przyniesie wymierne korzyści. Jeśli to państwo ma ambicje choćby próbować być państwem prawa to w takiej sytuacji powinno tłuc buca danym mu nie bez powodu aparatem przymusu. Gdyby jeden z drugim musiał zredukować swojego gargamela do wielkości wynikającej z pierwotnego projektu czy odtworzyć cegła w cegłę zniszczony bez zezwolenia budynek, skala naruszeń w trymiga by zmalała. A przeciętny Kowalski nie miałby aż tak silnego poczucia, że od niego się wymaga a une, panie, nakradną tylko i się śmieją.

Po drugie, całe stado niedorozwiniętych korwiniątek na wieść o całej sprawie zaczęło standardowo meczeć o prześladowaniu biednych przedsiębiorców, którzy dawaliby z siebie znacznie więcej przeciekającego w dół bogactwa i miejsc pracy gdyby nie te tępe blokujące wszystko urzędasy, a zwłaszcza konserwatorzy i ekolodzy. I, oczywiście, w normalnym kraju byłoby to nie do pomyślenia.

Cóż, jeśli to co opisałem wyżej to jest obstrukcja urzędnicza to aż strach pomyśleć co taki korwinoid powie o funkcjonariuszu który śmie na ten przykład odrzucić wniosek ze względu na to że ktoś złożył np. połowę formularza. Istny Mozambik.

Umyka im oczywiście też to, że taki kloc wcale nie musi być dobrodziejstwem dla Karpacza, bo wygeneruje niskiej jakości miejsca pracy w usługach, zatka drogi dojazdowe a w zamian dostarczy tzw. turystów biznesowych, którzy spędzą całą konferencję na chlaniu i nie wystawią nosa ze środka kompleksu Gołębiewskiego. Też bym pewnie nie wystawiał, jest szansa że ze środka mniej widać jakie toto paskudne.

Czyżby fisting niewidomą ręką rynku był fetyszem aż tak wielu ludzi?

2010-09-01

DK 90, czyli pokręcone dzieje jednej przeprawy

Drogi czytelniku, podróżując po Polsce północnej możesz przypadkiem znaleźć się w Kwidzynie i zapragnąć dostać się na drugą stronę Wisły. Udając się w tym celu do mostu na DK22, możesz napotkać na tablicę kierunkową informującą o możliwości skrętu na drogę krajową nr 90, a konkretnie do Małej Karczmy. Jeśli kiedyś jechałeś DK1, możesz sobie skojarzyć że ta miejscowość leży właśnie na niej i myśląc, że powstała nowa przeprawa przez Wisłę (w końcu to droga krajowa, a teraz sporo się buduje) skręcić tamże.

I wtedy po przejechaniu jakichś pięciu kilometrów twoim oczom ukaże się taki oto obrazek.



I to tylko jeśli masz sporo szczęścia, drogi czytelniku, i twoja podróż nie wypadła w nocy, między październikiem a marcem albo w czasie kiedy Wisła ma wysoki stan. Jeśli miałeś pecha, znajdziesz tylko opustoszałą przystań.

Co spowodowało że Kwidzyn z Małą Karczmą łączy droga krajowa nie spełniająca absolutnie żadnych norm? Otóż jak zwykle w Polsce - to wina Niemców, Rosjan, komuny i na dobitkę Unii Europejskiej.

Cała historia rozpoczęła się w roku 1905, kiedy to cesarstwo niemieckie postanowiło wybudować sobie kolejną kolejową magistralę na wschód jako dodatek do istniejącego już Ostbahnu. Magistrala ta została zaplanowana koło Kwidzyna, nieco na południe od istniejącej od dłuższego czasu przeprawy promowej. Docelowo miała mieć dwa tory, na początku jednak na moście zaprojektowano jeden tor i łatwą do zdemontowania jezdnię. W roku 1914 z budowy drugiej jezdni tymczasowo zrezygnowano, uznając że na takie rzeczy będzie czas po wojnie.

Kiedy kurz po wojenno-plebiscytowej zawierusze opadł w roku 1921, okazało się że cały most przypadł Polsce, ale prowadzi właściwie donikąd ponieważ na prawym brzegu Wisły Rzeczpospolita ma ośmiusetmetrowy pas polderu a dalej są już Prusy Wschodnie. Ruch na obiekcie był znikomy i już po sześciu latach stwierdzono, że nie ma większego sensu żeby konstrukcja się marnowała. W latach 1927-29 zdemontowano ją i wykorzystano do budowy przepraw w Toruniu (gdzie służy do dziś) oraz Koninie.

Po 1939 w wyniku kolejnej zawieruchy niedoszła magistrala znalazła się w całości w granicach III Rzeszy i została uwzględniona w planach rozwoju. Odbudowę hucznie odtrąbiono w roku 1941, ale ze względu na niski priorytet rozpoczęto dopiero w sierpniu 1944. Aby jak najszybciej oddać połączenie do użytku, zadecydowano o budowie jednocześnie docelowym mostem stalowym tymczasowego obiektu drewnianego, który skończono już po 35 dniach.
Do 27 stycznia 1945 most stalowy ukończono w 90%. Potem przyszedł front, więc jak to zwykle w takich okolicznościach bywa obie budowle wysadzono.

Mniej uszkodzony most drewniany został szybko naprawiony przez zapędzonych do roboty przez Armię Czerwoną jeńców. Losy konstrukcji stalowej są bliżej nieznane. Domniemuje się że została rozszabrowana przez okoliczną ludność albo (co bardziej prawdopodobne) wyemigrowała na wschód razem z innym trofiejnym sprzętem.

Prowizorka nie wytrzymała nawet całej zimy - runęła pod naporem kry. Ze względu na to, że w tym czasie jedyną przeprawą kolejową na północ od Warszawy był prowizorycznie naprawiony most w Toruniu, podjęto decyzję o odbudowie. Zrobiono to nieco porządniej i już w drugą rocznicę manifestu PKWN po konstrukcji przejechał pierwszy pociąg. Sielanka nie trwała długo - remont okazał się być fuszerką i już w marcu 1947 zdecydowano się rozebrać most, zanim zrobi to spływająca kra. Decyzja okazała się być ze wszech miar słuszna - jeden z filarów był na tyle osłabiony, że zawalił się pod pociągiem rozbiórkowym.

Tym razem kurz opadł na dziesięciolecia. Ruch drogowy korzystał z istniejącej już od dłuższego czasu w okolicy przeprawy promowej a z nurtu Wisły smętnie sterczały filary pozostałe po moście stalowym. Torowisko po obu stronach rzeki utrzymywano w dobrym stanie na wypadek wybuchu wojny - wtedy wojska inżynieryjne postawiłyby tu przechowywany w Nowym Dworze Kwidzyńskim most składany. Za czasów późnego Gierka zaczęto nawet dłubaninę przy przyczółkach pod stałą budowlę, ale kryzys szybko pokrzyżował te plany.

I tak nadeszła epoka najnowsza. PRL przeszedł płynnie w Trzecią Rzeczpospolitą, województwo gdańskie stało się z powrotem pomorskim. Natężenie ruchu samochodowego znacznie wzrosło i istniejąca już od dłuższego czasu przeprawa promowa stała się zdecydowanie zbyt upierdliwa dla okolicznej ludności. Niestety, niewiele zmieniło się w kwestii nakładów które trzeba było ponieść na budowę mostu, zwłaszcza że droga była zakwalifikowana do wojewódzkich. Po dołączeniu do cywilizacji śmierci fundusze się pojawiły, ale obciążenie finansowe województwa i tak byłoby nieakceptowalnie wysokie.

W tym momencie Ministerstwo Infrastruktury wykonało niezły przekręt. Najpierw w maju 2005 rozporządzeniem podniesiono kategorię drogi i tak oto od roku 2006 skromna droga wojewódzka numer 232 stała się drogą krajową numer 90. Następnie ministerstwo ze zgrozą zauważyło, że oto jedna z DK na obszarze województwa pomorskiego nie spełnia warunków technicznych. Bezzwłocznie zaplanowano "przebudowę drogi krajowej nr 90 wraz z budową przeprawy mostowej". Infrastrukturę kolejową jak zwykle olano rzęsiście i zostawiono żeby zarosła.

"Przebudowa" to w praktyce zupełnie nowa droga położona tym razem na północ od promu (patrz mapka), ale w ten sposób ministerstwo ma o metryczny pierdyliard mniej papierów do przewalenia.

Od czasu tejże machlojki wszystko potoczyło się już tak, jak każda inwestycja w infrastrukturę Polski: studium, protest, modyfikacje, protest, konsultacje, protest, decyzja środowiskowa, protest, oddalenie, zażalenie na oddalenie, ponowna decyzja, przetarg, protest, ponowny przetarg, pozwolenie na budowę, zażalenie... Ostatecznie 18 sierpnia 2010 roku GDDKiA wybrało wykonawcę i przekazało niezbędzne papiery do wglądu Krajowej Izbie Obrachunkowej. Jeśli nic nadzwyczajnego się nie wydarzy, przecięcie wstęgi nastąpi jakoś z końcem roku 2012.

Droga obecnie jakże na wyrost obecnie oznaczona jako krajowa zostanie wtedy zdegradowana z powrotem do wojewódzkiej, albo i niżej. A co z funkcjonującą już od bardzo długiego czasu przeprawą promową? Cóż, prom zapewne zostanie przeniesiony w inne miejsce, a przystanie wykorzystane na cele rekreacyjne bądź pozostawione przyrodzie do pochłonięcia.

Choć zważywszy na średni czas trwania mostów w tej okolicy zostawiłbym prom na miejscu tak do 2035 roku. Po co kusić licho?

PS. Niniejszą notkę chciałbym zadedykować człowiekowi, który złapał bulwersa na taki drobiazg jak DW 129 wytrasowana brukowanym przedwojennym traktem.

2010-06-27

Internety żródłem wielkiej wiedzy, wszelkiej wiedzy


[TL;DR: przedawkowałem komcie na forach]

Krótkie noce połączone z przepracowaniem w korpo dają mi się we znaki - nie daje mi spokoju fakt, że ktoś się myli w Internecie. Kroplą przepełniającą czarę był tu dostarczony przez Barta link z wykopu, gdzie internetowi specjaliści od wszystkiego postanowili ułożyć ni mniej ni więcej, jak tylko
zrównoważony budżet państwa. Wątek jest upstrzony takimi smaczkami jak niewiedza skąd się bierze dane statystyczne czy też dramatycznie retoryczne pytanie "czy ktoś z was kiedyś zarabiał średnią krajową" (cóż, przy tym poziomie intelektualnym pewnie rzeczywiście niewielu).
Na jego widok nie wytrzymałem i mi się ulało czego efektem jest ta notka.

Tyle wstępu, teraz pokuszę się o krótką charakterystykę tego omnimatołectwa.
Jego niższa forma to komciodawcy na portalach wszelkiego typu, bardziej zaawansowani dostarczyciele mają już własne blogi, często na za przeproszeniem odpowiednich platformach i nawet linkują, najczęściej do innych blogów o porównywalnej jakości. Specjalne miejsce w moim sercu mają użytkownicy serwisu demotywatory, którzy mają często niewątpliwy talent do streszczenia całego swojego omnimatołectwa w jednym jotpegu. A potem urywają dno w komentarzach.

Omnimatołki najczęściej uważają że komentowany przez nich artykuł zawiera wszystkie  informacje potrzebne do oceny syuacji. W małym palcu mają nie tylko wszystkie normy prawne, ale i wiedzę inżynieryjną. Doskonale wiedzą że węzeł na skrzyżowaniu A1 i A2 jest za duży - przecież wystarczyłaby prosta koniczynka, a tak to ktoś stawia bubel na którym nie można nawet zawrócić bo leży to w interesie wiadomych sił. Że globalne ocieplenie to jakaś ściema, bo przecież w zimie spadł śnieg. Że za brak wałów powodziowych odpowiada rząd, ekolodzy i wojsko. Że ich podatki idą na to, żeby bezrobotni mogli żyć jak pączki w maśle przez długie lata. Że bezduszni urzędnicy powodują biedę i marazm, bo nie chcą naginać kretyńskiego prawa a politycy są skorumpowani bo mają możliwość naginania prawa. Że w Polsce  nie remontuje się dróg i są jakieś pojedyncze kilometry autostrad, a poza tym przez te cholerne roboty stoi się w wiecznych korkach. Że każdy wypuściłby lepszy system operacyjny od Microsoftu, a nowy produkt Apple na pewno pogrąży firmę po klapie rynkowej. Że wszystkie problemy wychowawcze w domu i szkole można rozwiązać usuwając terror bezstresowego wychowania. I tak dalej, i tak dalej. Zawsze są na bieżąco - ostatnio poczuli się ekspertami od lotnictwa oraz badania okoliczności katastrof i współpracy między organami śledczymi różnych krajów.

Panuje wśród nich kult zdrowego rozsądku/chlopskiego rozumu. Żeby było śmieszniej, zupełnie nie daje im do myślenia fakt że wrażych omnimatołków ich zdrowy rozsądek doprowadza do dokładnie przeciwnych wniosków. To po prostu oznacza, że tamten jest niezdrowy, nie że należałoby spróbować znaleźć źródła które pomogą to rozstrzygnąć. Podsuwane pod nos źródła ignorują wyniosłym milczeniem bądź bonmotami w stylu "przecież wiemy kto to pisał". Powszechne jest używanie dowodów anegdotycznych - ciocia Zenia spaliłaby się żywcem, gdyby miała zapięte pasy a dziadek stryja Józefa dożył stu lat kopcąc jak smok, więc nakazy używania pasów bezpieczeństwa i kampanie ograniczające palenie ode złego są.

Przekonanie oburzonego i nakręconego delikwenta że gdyby to wszystko było takie proste, to ktoś wpadłby na to i wdrożył przed nim, graniczy z niemożliwością. Oponent najczęściej obrywa serią przechodzonych legend miejskich o tym jak to trzmiel lata ponieważ nie wie że nie może i jak to wyśmiewano Galileusza i Einsteina. Ma również trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt powodów, dla których swoją cenną receptę na udostępnia wszystkim w internecie, zamiast spróbować zarobić na niej kasiorę albo przynajmniej wysłać maila pod właściwy adres. Najczęściej jedyne co można zrobić to zostawić w okolicy linki, z których być może skorzysta te parę osób które da się jeszcze uratować.

Ciężkie musi być takie życie - dziesiątki prostych spraw zdarzają się każdego dnia, a ci wszyscy idioci w sądach, kościołach, korporacjach, urzędach i parlamentach nie potrafią sobie z nimi radzić. Tu często zasmucony stanem demokracji pacjent  często wpada gładko w objęcia JKM, który niezmiennie od wielu lat glosi Ogólną Teorię Wszystkiego bardzo omnimatołkom odpowiadającą. Zresztą, dobrze jeśli pozostaje na wentylowaniu swoich frustracji metodą narzekania na wszystko pod artykułami. Bo jego zardzewiałe mechanizmy weryfikujące rzeczywistość równie dobrze mogą spektakularnie zawieść przy spojrzeniu w otchłań i zyskujemy wtedy kolejnego nawiedzonego.

Albo, co gorsza, zostają płatnymi dostarczycielami kontentu portalowego i pod ich twórczością kolejna generacja omnimatołków generuje kolejne kilobajty świętego oburzenia. A portale i platformy blogowe liczą kasę z kliknięć...

Zaraz, zaraz - zakrzyknie czytelnik. Ale przecież autor tych wypocin, które właśnie czytam, zachowuje się dokładnie tak samo! Też uważa że pozjadał wszystkie rozumy i epatuje swoją przewagą intelektualną. I też marnuje kilobajty.

Otóż nie, pszepaństwa. Autor tych wypocin owszem, ma niezłe mniemanie o swoich umiejętnościach logicznego myślenia i górnictwa danych, ale tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego że nie wie wszystkiego, że jego edukacja wystarcza mniej więcej na określenie że gdzieś coś śmierdzi. Ale żeby dokopać się co, musi już stanąć na ramieniu kogoś kto dane zgromadził, a nawet zajrzeć do lieratury źródłowej. I to, o zgrozo, nawet papierowej.

Autor wie też, co to confirmation bias oraz cherry picking i że tak to się można bawić co najwyżej w adwokata diabła - w konstruktywnej dyskusji elementarna uczciwość nie pozwala mu twierdzić że czarne nie jest czarne (choć można by przecież zacząć flejma o to, jakiej definicji czerni właściwie używamy).

No i wreszcie jak już autora ktoś zaciągnie za kark do krynicy wiedzy to przynajmniej obwącha, zamiast powtarzać "lalalanicniesłyszęnicniewidzętoonionioni".